Lekarz kajakarzy

Opublikowano: 12 marzec 2012

Dr Andrzej Rakowski, lekarz reprezentacji, opowiada o specyfice pracy ze sportowcami.

 

 

Kiedy Pan trafił do kajaków?

- W 1990 roku. Zastąpiłem dr Mieczysława Tomasika, który pracował z kadrą od lat.

 

Jakie były początki?

- Trudne. W pierwszym roku pracy wyjechałem na MŚ do Paryża, gdzie najlepszym wynikiem naszej reprezentacji było czwarte miejsce dwójki Freimut – Kurpiewski. Po tej imprezie nie miałem złudzeń, że właśnie skończyła się moja krótka przygoda z kajakarstwem. Wkrótce okazało się, że byłem w błędzie. Po zawodach trenerem kadry mężczyzn został Michał Brzuchalski, który zaproponował mi dalszą współpracę, na co przystały władze związku. Pracowało nam się znakomicie i rok później, na wniosek tego szkoleniowca i samych zawodników, wyjechałem do Barcelony na swoje pierwsze IO.

 

Na czym polega praca lekarza kadry?

- W skrócie na praktycznym łączeniu wiedzy z różnych dziedzin medycyny. Lekarz sportowy musi znać się na biomechanice, fizjologii i dietetyce. Zgłębić zagadnienia chirurgii urazowej, kardiologii i biochemii. W końcu rozumieć zasady adaptacji organizmu i nie chodzi wyłącznie o wysiłek fizyczny, ale o trening wysokogórski czy tzw. efekt „jet lag”, który pojawia się przy okazji przemieszczania zawodnika pomiędzy kontynentami. Wiedza, którą trzeba przyswoić jest olbrzymia i trudno za jednym razem wymienić wszystko co przydaje się w mojej pracy.

 

Czyli nie jest łatwo pracować ze sportowcami?

- Jak wszędzie potrzebne jest praktyka i doświadczenie, a na to potrzeba lat. Na pewno nie jest prostą sprawą znalezienie lekarza o odpowiednich kompetencjach do pracy z zawodnikami, bo tak jak mówiłem, tu trzeba umiejętnie łączyć wiedzę z wielu dziedzin medycznych. Praca z zawodnikami to także częste wyjazdy, a te komplikują zatrudnienie w miejscu zamieszkania. Krótko mówiąc dobry lekarz sportowy musi być nie tylko kompetentny, ale i bardzo mobilny.

 

Z kim Pan współpracuje w ramach opieki nad zawodnikami?

- Mamy cały sztab medyczny złożony z fizjologów, fizjoterapeutów i dietetyków. W tej grupie bardzo cenię sobie możliwość kooperacji z Dariuszem Sitkowskim z Instytutu Sportu i Gabrielem Chęsym z bydgoskiego Collegium Medicum, bo dzięki ich kompetencji mogę stale podnosić mój medyczny warsztat. Muszę podkreślić, że cały nasz zespół jest bardzo mocny, za co wielokrotnie dostawaliśmy pochlebne opinie od lekarzy innych dyscyplin. Docenia się nas nie tylko za wiedzę, ale i poziom zorganizowania.

 

 

Prowadzi Pan monitoring medyczny sportowców. Na czym on właściwie polega?

- W uproszczeniu na systematycznym badaniu poziomu wytrenowania zawodnika oraz bieżącej ocenie jego stanu zdrowia. Sprawdzamy jak organizm reaguje na wysiłek i jak radzi sobie z obciążeniami. Trening daje początek licznym procesom metabolicznym, a te przyjmują charakter zmian ogólnoustrojowych. Zawodnik podczas ćwiczeń zmaga się z gigantycznymi obciążeniami, a my obserwujemy jak wpływają one na jego organizm.

 

Jak to robicie?

- Obserwujemy parametry fizjologiczne, biochemiczne, antropometryczne i czysto medyczne, a jaśniej mówiąc przyglądamy się czy organizm zawodnika działa jak należy. Wyniki z poszczególnych badań poddajemy analizie i porównujemy z wynikami z wcześniejszych okresów szkolenia. Na tej podstawie tworzymy indywidualny profil reakcji sportowca na bodźce treningowe i oceniamy jak reaguje na realizowany ćwiczenia. Krótko mówiąc dzięki monitoringowi jesteśmy w stanie powiedzieć kiedy należy dołożyć, a kiedy zmniejszyć obciążenia, by uzyskać najwyższą formę i nie dopuścić po drodze do przetrenowania. Granica jest bardzo cienka i bez odpowiedniej wiedzy można łatwo przedobrzyć. Konsekwencją jest zajechanie zawodnika, dołek i olbrzymi spadek formy.

 

W pracy stosuje Pan dozwolone wspomaganie farmakologiczne. Co to dokładnie jest?

- To element regeneracji sportowca po wyczerpującym treningu. Nasi kajakarze ćwiczą nawet cztery razy dziennie, co niezwykle mocno eksploatuje ich organizmy. Podajemy im suplementy energetyczne, mineralne i witaminowe odbudowujące tzw. substraty energetyczne, dzięki czemu szybciej dochodzą do pełnej sprawności i są w stanie na kolejne obciążenia treningowe. Wspomaganie farmakologiczne to zresztą od lat sprawa bardzo kontrowersyjna, a przez laików często mylona z dopingiem. Istnieje lista środków dozwolonych i zakazanych, a zadaniem lekarza sportowego jest zadbać, by nie doszło do pomyłki i zawodnicy przyjmowali wyłącznie te pierwsze.

 

Czyli chodzi też o edukację?

- Dokładnie. Na rynku jest cała masa producentów, którzy oferują podejrzane odżywki i bombardują sportowców setkami reklam. Kiedy zawodnicy słyszą o cudownym działaniu tych środków zaczynają się zastanawiać nad ich zakupem. Bywa jednak, że skład preparatu nie tylko różni się od tego podanego na opakowaniu, ale zawiera substancje niedozwolone. I tu jest miejsce dla lekarza sportowego, który na bieżąco musi śledzić ofertę rynkową i wybijać z głowy pomysły na przyjmowanie nieodpowiednich preparatów.

 

 

Na zakończenie pytanie o Marka Twardowskiego. Brał Pan czynny udział w jego powrocie do sportu. Na czym polegała Pana pomoc?

- Kiedy Marek wyszedł ze szpitala zapytał mnie czy wróci do poprzedniej dyspozycji i ścigania na najwyższym poziomie. Pamiętam, że w myślach nie dawałem mu większych szans, ale odpowiedziałem „Spróbuj, to nic nie kosztuje. Ja obiecuję swoją pomoc”. Spróbował i za to darzę go olbrzymim szacunkiem. Pracowaliśmy przez wiele miesięcy. Prowadziliśmy liczne konsultacje medyczne i na bieżąco analizowaliśmy stan jego zdrowia. Marek ciężko trenował, zmagał się z własnymi słabościami i chwilami zwątpienia. I wygrał. Kiedy w Szeged słuchaliśmy Mazurka Dąbrowskiego łza kręciła się w oku. Cieszę się, że mogłem być świadkiem tego wszystkiego, bo to znakomita lekcja wiary w człowieka. (tp)